wtorek, 28 grudnia 2010

Ulubione albumy 2010 - indie/alternatywa (miejsca 26-14)

I znów nie wygląda to do końca tak jakbym chciał. Kilka ważnych albumów pominiętych, parę opisów nawet mi się nie podoba, ale skoro już zacząłem i skończyłem w takiej, a nie innej postaci to niech tak pozostanie. Obszerniejsza lista płyt na pewno pojawi się wkrótce na moim RYM'ie.


26. Alcest – Ecailles De Lune












Neige – człowiek o aparycji stosunkowo młodego wyznawcy Belzebuba, osobnik muzycznie wyrosły na black-metalowym gruncie od kilku lat z pełnym powodzeniem realizuje się w tworzeniu pasjonującego, unikającego nudzenia shoegaze’u. Francuz na drugim pod szyldem Alcest albumie „Ecailles De Lune” zawarł swe autentycznie brzmiące, romantyczne pasje, łącząc je z gitarową nawalanką i sporadycznymi post-metalowymi wrzaskami. Mamy więc i Daysleepers i Jesu funkcjonujących razem w obrębie pojedynczych, sążnistych kompozycji. Coś dla miłośników kontrastów, dla wielbicieli snutych, eterycznych melodii i rozrywających przestrzeń ryknięć wpasowujących się w klimatyczne tekstury. Poza tym nie od dziś wiemy, że język „żabojadów” do dream-popu pasuje niczym „drzwi do framugi” czego najlepszym dowodem finałowe „Sur L’Ocean Couleru De Fer”. Pieśń iście anielska, pozostawiająca pewien niedosyt nawet po bitych ponad ośmiu minutach trwania.

"Écailles De Lune (part I)"

„Sur L’Ocean Couleru De Fer”


25. Northern Portrait – Criminal Art Lovers












Napawa optymizmem, że za „Criminal Art. Lovers” odpowiedzialni są kolesie tak silnie zafascynowani pewnym odłamem brytyjskiej klasyki połowy lat 80’tych, a którzy z UK mają tyle wspólnego co każdy Kowalski. Zbiór Morriseyowskich, C86’sowych zgrabnych kompozycji, blask bijący od najlepszego z nich „What Happens Next” i zdziwienie, że w Danii potrafią robić tak dobry, old-schoolowy twee-pop.

"Crazy"

"Life Returns To Normal"


24. The Clientele – Minotaur












Bywają takie dni, że słuchać chce się wyłącznie The Clientele. Powód jest prosty. Nie ma drugiego takiego zespołu, który mógłby zastąpić mi to co ekipa Allasdaira McCleana ma do zaoferowania. Tym samym magiczni, bajkowi i mityczni wręcz Londyńczycy rezerwują sobie monopol na ten rodzaj muzykowania i choćby wydawali wciąż identyczne, lub nieistotnie różniące się od siebie krążki to i tak znużyć mnie sobą będzie im ciężko. Ich dźwięki kojarzę z optymistycznym krajobrazem po-deszczowym. Z kroplami zastygłymi gdzieś na liściach, swobodnie opadającymi i lśniącymi już w nieśmiałym słońcu. Włączając „Gerry” zwijamy i chowamy parasolki. Przy pięknych repetycjach melodii „As The World Rises And Falls” zauważamy tęczę na horyzoncie. W okolicach „Paul Verlaine” przeskakujemy po dwie kałuże na raz (wszystko oczywiście metaforycznie :)). „Strange Town” to już wąchanie magnolii i księżycowy cień na boisku piłkarskim. Nie dajcie się zwiesć tytułowi i okładce „Minotaura”. Oni nadal są pogodni jak cholera, a jeśli starają się poniekąd dodać coś nietypowego to są to właściwie szczególiki nijak nie mącące tak fantastycznie wypracowanego przez dekadę stylu.

"Gerry"

"As The World Rises And Fall"


23. Autolux – Transit Transit












Sześć lat minęło od ostatniej płyty Autolux, bardzo dobrze nie bez powodu przyjętego „Future Perfect”. Kupa czasu jakby nie patrzeć, ale na muzyce tworzonej przez zespół nie odcisnęło się to bynajmniej nazbyt drastycznie. Zdania są niby podzielone, ale dla mnie „Transit Transit” jawi się fascynującym miejscami albumem nie ustępującym poprzedniczce. Intrygujący alt-rock a la późne Sonic Youth, hipnotyzująca psychodelia, nieco elektroniki i dream-popu. Klimat jak z zamroczonego, nocnego miasta. Późnej jazdy na tylnim siedzeniu kiedy jesteś „drunk and sad”, a za oknem jedynie światła lamp przeskakują rozmazując się na twoich półprzytomnych oczach. Ale nie tylko, bo klimat się przecież zmienia. Jakże fenomenalnym zagraniem okazuje się użycie fortepianiu w „Spots”. Smutny, zmęczony i melancholijny wokal Goreshtera przypominający w tym momencie Coxa, motyw na wysokości 1:25 dryfujący w kosmos niczym jakieś „Sail To The Moon” i poczucie, że jednak można jeszcze dzisiaj obcować z rzeczami ocierającymi się o wielkość. Pięknie wypada „The Bouncing Wall”, którego słuchanie jest właśnie niczym odbijanie się od mięciutkiej, przyjemnej ściany. "I am free, the wall is bouncing…" Ten żeński wokal mhmhmhm. “High Chair” i “Supertoys” to też coś z gatunku precyzyjnie przemyślanych i nagranych cudeniek, jakie chce się chłonąć w ciszy, dźwięk po dźwięku, nie roniąc ani jednego trzasku czy skrawka melodii. „Transit Transit” brzmi jak płyta, która powinna być wydana w jednym z momentów poprzedniej dekady i wtedy też zostać należycie doceniona. Co prawda Autolux bohaterami lat zerowych już na pewno nie zostaną, ale na pocieszenie można ich chociaż wysoko ulokować w podsumowaniu rocznym za 2010.

"Supertoys"

"Spots"


22. Minus The Bear – OMNI












Świetna płyta o beznadziejnej okładce. Ewolucja Minus The Bear nadal postępuje, choć bez gwałtownych skoków, raczej naturalnie i logicznie. W sumie to nie znam zespołu, który obecnie nagrywa w takim stylu jak Jake Snider z kolegami. Z kim rywalizują MTB i z kim by tu ich porównywać? A no właśnie… Grają sobie jakąś dziwną hybrydę indie-rocka z popowym prog-rockiem (posłuchajcie co dzieje się w genialnym „Secret Country”). Nie wyrzekają się melodii, śmiało malują syntezatorowe obrazki, mieszając je czasem z godziwymi, gitarowymi jazdami. Wpasowuje się w to wszystko głos kompletnie nie adekwatny do dzisiejszych „modnych” indie-wokali, ale na tle kolejnych Aveyów, Bridwellów i Koenigów niewątpliwie mający coś ciekawego do zaoferowania. Właściwie to słuchając „OMNI” nie da się oprzeć wrażeniu, że w przeciwieństwie do dwóch poprzednich krążków tu panowie bardziej nastawiają się na rozrywkę. Może specyficznie, ale jednak. „Into The Mirror”, „My Time” czy „The Thief” brzmią prawie jak piosenki klasycznie pop-rockowe, ale poprzez swoistą progresję i kombinatorykę owe „prawie” zaczyna robić istotną różnicę. O ile na większej części albumu dominuje brzmienie artystyczno-rekreacyjne i pomiędzy przebojowością, a złożonością struktur możemy postawić znak równości tak kończąca siedmiominutówka „Fooled By The Night” klimatem całościowo (technicznie mega-skomplikowana nie jest) wpada już w rejony 70’sowej art.rockowej ballady. Następca „Planet Of Ice” to kolejne, więcej niż solidne wydawnictwo od ekipy z Seattle, która dobre płyty nagrywa od zawsze, a której zawsze czegoś brakuje by przebić się na większą skalę. To nie stanie się i tym razem, następnym pewnie też nie. Nie szkodzi, dla mnie mogą być tacy „siódemkowi” na zawsze.

"My Time"

"Into The Mirror"


21. Andrew Thomas – Beween Buildings And Trees












Na tyle na ile orientuję się w ambiencie, elektronice, neo-poważce, minimalu i innych tego typu cudach (a orientuję się ledwo) to Andrew Thomas nie jest jednostką wybitnie znaną czy też zaliczaną do elity kompozytorów w swoim fachu. Na szczęście tej orientacji starcza mi bym mógł rozpoznać w muzyce Andrew jakieś przebłyski większego talentu i kreatywności, a już na pewno przemawiania tym do mojego gustu. Richter, Hecker, Murcof – ich zawsze ceniłem. Thomas kontynuuje tradycje wyżej wymienionych, tworząc pejzaże za pomocą fortepianu, loopów, trzasków, dźwiękowych przestrzeni. Świat „Between Buildings And Trees” zalicza się do niewąpliwie klimatycznych i to w tym tkwi jego największy walor. Kompozycje Andrew harmonijnie sączą się do umysłu, subtelnie łechtając wyobraźnię, poddając ją sugestii, wprawiając w stan duchowego komfortu.

"Above The World So High"


20. Bad Books – Bad Books












Nie sięgnąłem do tej pory po nic z teki Kevina Devine’a, nie ruszyła mnie też zupełnie Manchester Orchestra ze swoim gdzieniegdzie hajpowanym zeszłorocznym albumem. Songwritterski duet Devine-Hull to jednak strzał w dziesiątkę. Po pierwsze fantastyczne ballady, po drugie kilka naprawdę hiciarskich momentów – oto ich recepta na 10 piosenek tworzących debiutanckie „Bad Books”. Po śniadaniowych „How This All Ends” i „The Easy Mark & Old Maid” nadchodzi clue programu. Wyśpiewane Lytle’owo-Linkousową manierą “Baby Shoes” czyli lekko podana historia o córce wskrzeszonej przez szatana… Jeszcze o tym sympatycznym utworze nie zapomnimy kiedy panowie wprowadzą ponownie akustyczną gitarę i zagrają nam wrażliwe, piękne „You’re A Mirror I Can’t Avoid”. Jeżeli sięganie do emocji słuchacza jest największą siłą muzyki to Bad Books są jednymi z tych, którzy ową siłę posiedli. Następnie średnie tempem, przyjemnie Pornographersowe „Holding Down The Laughter” i kolejny punkt dla brodatych. Dwie bomby w postaci „You Wouldn’t Have To Ask” oraz „Please Move” trzymane w zanadrzu kawałek dalej. Pierwszy jest sprawnie zrealizowaną w zaledwie 1:52 power-popową kompozycją. Drugi jawi się ładunkiem wybuchowym z lontem podpalonym dyskretnie, a eksplozją ni stąd ni zowąd totalnie epicką („yeeeeeeaaaaaahhh” wiele ciekawsze od takiego „Post-Acid”). I cóż, że kończą zżynając z niejakiego Tallest Man’a, skoro to też jest fajne? Złe Książki nie takie wcale złe. Do słuchania, nie do czytania.

"You Wouldn't Have To Ask"

"Please Move"


19. The Irrepressibles – Mirror Mirror












You’ll be there calling my name, Jamie, Jamie… Jak widać Jamie McDermott na brak pewności siebie nie narzeka, no i w sumie co mu się dziwić. Nie jest łatwą sztuką (słowo kluczowe) nagrać coś co sprawdzi się jednocześnie jako ciekawy spektakl i nie nużący, nie rażący patetycznością album z piosenkami. I tu nasz chwalipięta góruje. Co do pierwszej kwestii żadnej pewności niby nie mam, ale za drugą ręczę jak mogę. Choć Irrepressibles chętnie porównuje się do Anthony’ego to ci, którzy względem pana Hegarty’ego odczucia mają mieszane na wyczyny trupy McDermotta powinni spojrzeć przychylniejszym okiem. Maniera naturalnie podobna, ale przecież nawet w jednej dziesiątej nie tak przesycona smutkiem i traumą. Dziwaczność obecna, choć nie znowu taka straszna o ile nie podziwiamy ich wizualnie. Nieuchronnie teatralny charakter zaś… no cóż, jest i albo się go lubi albo tej płyty wcale nie słucha. I nie są to wcale jaja, że ta muzyka posiada w sobie także sporą przebojowość żeby nie powiedzieć singlowy power. Kto ma jeszcze czasem włączony odbiornik TV nie raz mógł słyszeć fragmenty dostojnie przyciągającego „In This Shirt”, pełniącego tutaj rolę wyśmienitego closera. Opisywane w utworach „Nuclear Skies” to klasa sama w sobie, epickie uderzenie oparte na przyjaznych uchu chwytach. Również falsecik w „In Your Eyes” prowadzony jest zręcznie do ładnego refrenu. Nie róbmy jednak z „Mirror Mirror” playlisty radia Zet. Introwertyzm, melancholia, mrok, rozbuchane aranże i zmienne nastroje mają tu zagospodarowane całkiem niezłe przestrzenie. Ogółem otrzymujemy krążek poważny, ale i jakby kpiący, nadęty, jaskrawy, kiczowaty, chociaż też bardzo elegancki, wkurzający, aczkolwiek przyjemny… Jakby nie było nie byle jaki.

"In This Shirt"

"Forget The Past"


18. Wavves – King Of The Beach












Był kiedyś “King Of The Bongo”, teraz mamy “King Of The Beach”. Album, na którym łobuz Nathan Williams chyba trochę pokornieje. To znaczy nadal nagrywa krążek przede wszystkim „gówniarski” jak to się ładnie przywykło mówić, ale już dużo ciekawszy niż noise-lo-fi’owe wynalazki sprzed roku i dwóch lat. Kompozycyjnie jest lepszy, a spotanu wciąż mu nie brakuje. Punkowemu urokowi tej płyty trudno się oprzeć. Jest skocznie, hałaśliwie, melodyjnie, w większości kawałków przygrywają przyjemnie rzężące gitary, a energią aż kipi. Doszukiwano się tu jakichś analogii z muzyką jaką nastolatkowie jarali się w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Hmmm, ta Nirvana to raczej przegięcie tych, którzy by chcieli żeby tak było, ale nie będzie. Swoje dorastanie na Blink 182 miałem pół dekady temu i Wavves jakoś specjalnie nostalgii we mnie nie budzi. Jest za to świetnie zorientowanym na dzisiejszego wyznawcę sceny indie, porywającym albumem. Wyposażonym w cięte, wypasione riffy, surfoweuuuu” i nienajgorzej naśladującym kolegów po fachu (Wavves więcej niż raz zabawia się tu choćby w Panda Beara). Tak więc, jeśli jeszcze nie założyłeś rodziny, jesteś licealistą lub studentem, masz mniej niż 25 lat (fizycznie albo mentalnie) i lubisz jak muzyka „urywa dupę” to „King Of The Beach” powinno być dla ciebie.

"King Of The Beach"

"Post Acid"


17. Free Energy – Stuck On Nothing












Hymny słodkiego nieróbstwa, nocnego szwędania się po mieście, i rozpatrywania kolejnych miłości w tle gwieździstego nieba. Rozrywkowo pożywny, chwytliwy krążek, nagrany w old-schoolowym stylu. Nieco hippisowski, mocno przywołujący Pavementowe 90’sowe lo-fi i przebojowego Weezerowego college-rocka (a ponadto glamowe granie a la Thin Lizzy). Ociekające kalifornijskim luzem, łatwo wpadające w ucho kawałki nie trącą tanią przebojowością, choć indie-wrażliwość też to do końca nie jest. Pierwsza połowa zapewnia równiutką,bezpretensjonalną rozrywkę sklejoną z żwawych blue-albumowych gitar i ewidentnie Malkmusowego wokalu. Rozmarzone „Dream City”, uzależniający „Bang Pop” czy wymiatające melodyjną solówką „Bad Stuff” to małe easy-listeningowe majstersztyki. Druga piątka (ciut gorsza) zaś zawiera romantyczny “Dark Trance”, gdzie słowa „do you love her? do you wonder why the starship shines above? do you love her? do you want her? will you ever have enough?”, mimo że jawnie banalne wypadają przede wszystkim szczerze i urokliwie. Za motto tych chłopaków możemy zresztą uznać prościutki refren otwierającego „Free Energy”. "This is all we've got tonight, we are young and still alive , and now the time is on our side…"

"Dream City"

"Bad Stuff"


16. Laura Marling – I Speak Beacause I Can












Zawartość „I Speak Because I Can” pozostawia bez cienia wątpliwości. To muzyczna wypowiedź świadoma, niezwykle pewna siebie. Nie ma już naiwnej, kruchej nastolatki. Jest dojrzała pani, pisząca świetne kompozycje i doskonałe teksty. Jeśli The Gaslight Anthem są obecnie „duszą rock’n rolla” to analogicznie do miana „duszy folku 2010” może pretendować Laura Marling. Jej album obok „Wild Hunt” najskuteczniej oddaje odpowiednią dla gatunku atmosferę. Ona sama odnajduje się w niej jak ryba w wodzie, sprawnie dryfując pośród staroświeckich klimatów, urokliwych brzmień akustycznej gitary i dających do myślenia, życiowych treści.Początek drogi wiedzie poprzez tajemnicze, bluesowe ścieżki “The Devil’s Spoke”, podsycane hipnotycznym "All of this can be broken, All of this can be broken, Hold your devil by his spoke and spin him to the ground…" . Prędko zbaczamy z nich by przenieść się na spokojne, stonowane łąki “Made By Maid”. Z tego samego założenia wychodzi „Rambling Man”, które rozkwita jednak by stać się wspaniałą power-balladą. „Blackberry Belle” najlepiej sprawdziłoby się przy ognisku. Wcale nie mniej zresztą cygańskie „Alpha Shallows” o głęboko przejmującej melodii. Na zakończenie dodam tylko, że szczerze pozostaje pod wrażeniem umiejętności koleżanki z New Hampshire. Talentu, który wykiełkował by dać naprawdę satysfakcjonujące plony. Miłośnicy czarno-białych-filmów, melancholijnych opowieści i śpiewających kobiet nie będą mieć pewnie doskonalszej w tym roku okazji by posłuchać czegoś co lepiej wpasuje się w ich gusta.

"Rambling Man"

"Devil's Spoke"


15. One For The Team – Ghosts












W swojej kategorii „Ghosts” należy do ciekawszych rzeczy wydanych w bieżącym roku. Na trzecim krążku udało się One For The Team zmieścić garść dobrych melodii, porcję finezyjnego przyłożenia oraz kilka nośnych refrenów. Nie ma tu specjalnego dopieszczania kompozycji, ani powalającej głębokości przekazu. Jest prostolinijna „niezal-rockowość”, poczucie, że zrobiono to dla przyjemności, ale z głową, bez potrzeby wbijania się w komercyjne gusta. Wszelkie wady i niedociągnięcia paradoksalnie kształtują jego szlachetny obraz. Ten album mogli nagrać nasi znajomi z sąsiedniego garażu albo trochę bardziej muzykalni koledzy ze szkoły. Mogliby gdybyśmy tylko mieszkali w USA i tam mieli takich znajomych oczywiście.

"Ancient Age"

"Ha Ha"



14. Seabear – We Built A Fire












Islandczycy z Sebear na drugiej płycie wyśmienicie zadbali o przytulne, przyjaźnie dogrzewające dźwięki zawarte w urodziwych folkowych formach. Do tego sami się zresztą zadeklarowali za sprawą takiego, a nie innego tytułu. Wspierany tym razem przez znacznie szersze grono muzyków Sindri Már Sigfússon urasta na „We Built A Fire” do miana skandynawskiego Sufjana Stevensa, swoje kompozycje realizując bez przesadnej epickości, ale z wrażliwością godną płyt takich jak „Michigan” czy „Seven Swans”. Mamy więc chórki, śliczne klawisze, natchniony wokal i akustyczne pykanie w struny. Nie towarzyszy temu wszędobylski klimat czerstwego coraz bardziej amerykańskiego indie-folku. Tutaj islandzki wiatr przynosi świeżość, a wyobrażenie o tym jak mógłby brzmieć Jonsi w tejże stylistyce znajduje zastosowanie („We Fell Of The Roof”). Obok przywołującego zapach palonego w ognisku drewna, wywołującego zarazem ochotę na przykrycie się kołdrą i mentalne znalezienie gdzieś indziej „Cold Summer”, na największą uwagę zasługuje „In Winter Eyes”. Trochę jak Seabear w pigułce, przekrojowa czterominutówka, w której zmieszczono smyki, harmonie, pierwszorzędna ckliwość, a także delikatny przeskok tempa. To jednak ledwie zajawka tego pełnego wdzięku grania jakim mamy okazję upajać się na szczęście przez minut czterdzieści parę.

"I'll Build You A Fire"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz