poniedziałek, 12 września 2011

1990 w piosenkach


30. L7 - Shove











Czym lepiej zacząć podsumowanie najlepszych kawałków 1990 roku jeśli nie utworem wypuszczonym na singlu dokładnie 1 stycznia? „Shove” to sprawa wręcz symboliczna, zapowiedź tego, czym miała zasłynąć cała pierwsza połowa nowej dekady. Brudu, buntu, syfu. Przyjścia chłopaków z Seattle i nowej silnej fali amerykańskiego punk rocka. Z EP’ki „Smell The Magic”, poprzedzającej wydanie rozszerzonego później o trzy piosenki albumu o tej samej nazwie, można pewnie wytypować kilka lepszych, brudniejszych, bardziej soczystych i mięsistych punkowo-grunge’owych hymnów. Odpowiednie stężenie pasjonującej gitarowej niedbałości zapewnia być może dopiero zebranie ich wszystkich do kupy. Z jakiegoś jednakże względu całą tę paradę nastroszonego, nabuzowanego pierdolniku inicjował właśnie naznaczony charakterystycznym riffem „Shove”. Potężna dawka nieprzystępnego rock’n rolla wykonywanego przez kobiety, którego kobiecym nijak nazwać się nie dało.  


29. Poison Idea - Plastic Bomb











Poison Idea brzmieli tak samo jak wyglądali – grubo, potężnie, bezkompromisowo. „Plastic Bomb” będący w zasadzie zwyczajnym trójakordowym wymiataczem zyskuje dzięki nadwyżce metalowej masywności, sprawnym zagrywkom i solówkom oraz znakomitym whoaaa chórkom urozmaicającym typowo hardcore’owe warczenie Jerry’ego. A. Punkowa solidność gdzieś pomiędzy dzikim spontanem Black Flag a wyciskaną w intensywnym nawalaniu melodyjnością Pennywise


28. The Dead Milkmen - Methodist Coloring Book











Gdyby Weird Al Yankovic wywodził się ze sceny amerykańskiego hardcore’u i zamiast coverów grał z zespołem autorskie satyryczne kompozycje, brzmiałby zapewne jak The Dead Milkmen. W singlu z „Metaphysical Graffiti” bezwzględne poczucie humoru filadelfijskiej kapeli słychać doskonale. W tym przypadku ostrze sarkazmu wymierzone zostaje nie tyle w tytułowych metodystów, czy chrześcijan ogółem, ale pewną logikę zawartą na kartach biblii i głoszoną przez kapłanów. You've got a methodist coloring book, And you color really well, But don't color outside the lines, Or God will send you to Hell. Muzycznego wyrazu nadają piosence przede wszystkim chwytliwe partie gitary i niedbały wokal Josepha Genaro stanowiący coś pomiędzy dziecięcym podśpiewywaniem Cartmana z Miasteczka South Park a wrzaskami potępionego szaleńca.  



27. The Flaming Lips – Raining Babies














Bardzo dobra piosenka “Flipsów” z „In A Priest-Driven Ambulance”, dość drugoplanowej, ale momentami ciekawej płyty, nie wspartej jeszcze tak ewidentnym przebojem jak chwilę późniejsze „She Don’t Use A Jelly”. Łamliwy, młody wokal Coyne’a, rozbudzająca wyobraźnię gitara obecnego przez moment w składzie Jonathana Donahue, wynosząca gdzieś w kosmos perkusja. Warto wyławiać takie perełki.

LINK


26. Alice Donut – Bottom Of The Chain












W „Bottom Of The Chain” punkowych wpływów nie sposób nie dostrzec, choć wkładanie kawałka do jednej szufladki z płytkim, prymitywnym graniem byłoby strzałem w stopę. Gitarowa linia tego sześciominutowego ulicznego wymiatacza sprzedaje bezlitosnego haka, a cierpkiego przesłania tekstu nie powstydziłby się krytykujący wielkie korporacje Ian McKaye . Wyznanie „I like to drink a beer, stare out into the streets, Smoke some cigarettes, cook something to eat. Waiting for the city to burn” mogłoby się wydawać kolejnymi niewiele znaczącymi słowami buntownika znającego na pamięć rzeczywistość najbardziej gównianych dzielnic wielkiego miasta. Na tle całości to jednak Tomas Antona komponuje się jako ten uczciwy, w porządku koleś, z którym jesteśmy gotowi się utożsamić, który jest przy tym totalnie „cool”. Nocny powrót po imprezie, kaptur na głowie, słuchawki w uszach i cały ten syf dookoła.

LINK


25. Daniel Johnston - Some Things Last A Long Time












Wzór dla wszystkich dzisiejszych perfumowanych geniuszy i innych przygnębionych chłopców łkających w pokoju. Daniel Johnston przemawia tu jako niekwestionowany mentor emocjonalnego, smutnego lo-fi. W „Some Things Last A Long Time” ten termin zawiera się idealnie. Kilka przeszywająco poruszających akordów, oszczędny tekst wyrażający wszystko co wyrazić powinien. Każde słówko i każdy pogłos sprawiają wrażenie wypełnionych jakimś głębokim sensem. Niektóre rzeczy trwają przez długi czas, nie zawsze na naszą korzyść. Bynajmniej nie ta piosenka.

LINK


24. The Legendary Pink Dots – Just A Lifetime












Jest z czego wybierać na “Crushed Velvet Apocalypse” jeśli chodzi o psychodeliczne, bogato zaaranżowane i mistyczne w swej naturze kawałki. Jeden z nielicznych w ich dyskografii singli „Princess Coldheart”, zdehumanizowane „The Pleasure Palace”, orientalny odlot „Green Gang”. Tu nie ma jednak miejsca na rozpisywanie całej płyty. Ja wybieram bliskie stylistyce Current 93 „Just A Lifetime”. Dekadenckie dźwięki masochistycznej przyjemności, genialne, bolesne, jak spoglądanie na kończący się świat co oczywiście musi być cholernie smutne, ale jakie piękne zarazem.

(And dragons walked the earth again; parrafin was free. A fire-eater went insane and torched the final tree.)

LINK


23. Prefab Sprout – Carnival 2000












Raz, że nie brzmi mi to do końca jak typowe granie roku 1990, dwa, że kojarzy się lekko z Guillemots. Może, a nawet na pewno zasługa to popowego kunsztu i rozkręcającej imprezę samby w okolicach połowy pierwszej minuty (końcówka „Sao Paulo” z „Through The Window Pane”). „Cool music we play, dance an’ say, Carnival 2000, Lives come an’ go but life no denial, Is always in style”.

LINK



22. Social Distortion - Ball And Chain











Włóczęgowska ballada o ładnej melodii nieumyślnie przywołującej jeden z większych przebojów Tadeusza Woźniaka. Zwłaszcza wstęp niepokojąco łudzi wrażeniem, że Mike Ness – wytatuowany kalifornijski twardziel z gitarą w ręku, za chwilę zamiast prowadzić rozkminę o niemożności znalezienia swojego miejsca w świecie zaśpiewa nam: Kto to pędzi tak przez miasto, Komu w tych ulicach ciasnoBlues-rockowe „Ball And Chain” to opowieść rodem z amerykańskich starych filmów. Z bohaterem w zużytym Chevrolecie, ze złamanym nosem motającym się pomiędzy barami i motelami, marzącym o kochającej żonie oraz dobrym życiu, przeklinającym ciężkie czasy. 


21. Pale Saints – You Tear The World In Two











Ileż dzieje się w jednym niepozornym utworze z “The Comfort Of Madness”. Przester, kilka wyrafinowanych melodii, solówka… Uczta dla fanów ciekawych gitarowych rozwiązań i rasowego shoegaze’u z najbardziej owocnego okresu. Poza tym oczywiście ta wyśmienita harmonizacja wokali szczytująca przy linijce refrenu. 



20. The Breeders – Doe












Zgodniez Pixies’owskim etosem, nagrać maksymalnie zajebisty numer przy minimalnie skomplikowanej formule. Mało kto jak Kim Deal z głupiego „da-da-da-da” wspartego „upbeat” sekcją rytmiczną potrafiłby wyczarować coś tak chwytliwego.

LINK


19. The Levellers – Carry Me












Gdyby dwa zespoły takie jak Flogging Molly i The Decemberists połączyć jednym wspólnym kierunkiem słyszalnych wpływów, najlogiczniejszym wyborem byliby The Levellers. Harmonijka ustna automatycznie przywołuje obrazek ludzi zgromadzonych dookoła ogniska. Siedzimy tam sobie, facet z gitarą snuje klimatyczną opowieść przygrywając melodię rodem z folkowych irlandzkich pieśni. Coś o przyjaźni, o ludziach jakich się kiedyś znało, którzy nie skończyli najlepiej. Życiowo, choć inaczej niż u Ewy Drzyzgi.

LINK


18. The Sundays – Here Where The Story Ends












Kolejni kolesie śpiewający w manierze Morrisseya i szarpiący w struny a la zespoły z C86 w pewnym momencie mogą się znudzić. Co innego jeśli robi to grupa z tak uroczą wokalistką jak Harriet Wheeler. Pomimo mylącego tytułu „Here Where The Story Ends” (jako drugi singiel) okazał się utworem, który The Sundays zapewnił znakomity start, rotację na MTV oraz szczyt listy Modern Rock w USA. Tak więc, tu na dobrą sprawę historia naprawdę się rozpoczęła.

LINK


17. New Model Army – Purity












Zespół Justina Sullivana już na etapie późniejszej twórczości, wciąż śpiewający o rewolucji, poszukujący „czystości”, która ostatecznie okazuje się kłamstwem. Dalekie post-punkowe echa, przepięknie ujęty smutek i fantastyczne skrzypcowe partie.

LINK


16. Codeine – D












Najwybitniejsza szkoła zniewalającego dołowania. Przytłaczające warstwy sadcore’owego dźwięku i refren za pomocą kilku prostych słów miażdżący bardziej niż niejeden najbardziej złożony tekst. "I want you to need me…"

LINK


15. Inspiral Carpets - She Comes in the Fall












Chłopaki obcięci od garnka, z grzywkami, w za długich nieco bluzach albo luźnych koszulach. Popularnościowo druga liga brit-popu/madchesteru, w ramach indie-przebojowości „She Comes In The Fall” to jednak czołówka. Perkusista bohater, wyjątkowo sprawnie nakręcający tempo i dynamikę kawałka, w sprawie mostków łączący siły z wycinającym nawiedzone motywy klawiszowcem. Wokalista i gitarzysta wcale nie gorsi błyskotliwie wyprowadzają numer na pierwszej klasy piosenkowe tory. Jest tu praktycznie wszystko i wszystko skrojone jest tak jak należy. Pełnokrwista, chwytliwa muzyka.


14. The Afghan Whigs – Retarded












Greg Dulli receptę na tworzenie kawałków niesamowitych i wstrząsająch znał już na kilka lat przed nagraniem słynnego „Gentlemen”. Choć pewnie dopiero tam rockowa energia oraz mroczna emocjonalność definitywnie zagrały z slowcore’owym stylem i elegancją to o pierwszych dwóch cechach w postaci doskonałej możemy mówić przy okazji „Retarded”. Drugi singiel z „Up In It” (jak i w ogóle w ich dyskografii) jest jak czarny diament, Whig’sowskie „Smells Like Teen Spirit” albo „Song 2”. Kilka nieskomplikowanych, złych akordów podbitych przez sekcję rytmiczną, Dulli już pierwszą kwestią „television's gone and i'm alone with Lucifer” i kolejnymi „motherfuckerami” rzucający na kolana. Dobija nas oczywistym, wściekłym i wspaniałym „yeeeeeeeeeeeaaaaaaaaah” w refrenie, a potem jeszcze z sadystyczną satysfakcją w głosie znęca nad zwłokami pytając „I said who you call retarded now?” .

LINK


13. Aztec Camera & Mick Jones – Good Morning Britain












Na czwartej płycie Aztec Camera, Roddy Frame jest jak muzyk, który przedwcześnie osiągnął starość, totalnie bez polotu eksplorujący terytoria zdecydowanie odległe od tego za co pokochano jego zespół kilka lat wcześniej. Z pomocą nieoczekiwanie przybywa Mick Jones, legendarny gitarzysta i drugi wokalista The Clash. Za sprawą tego 35-letniego punk rockowca weterana, śpiewany na dwa głosy „Good Morning Britain” w porównaniu do innych utworów ze „Stray” aż promieniuje żywotnością. Co więcej to Jones swym przyjaznym i luźnym wokalem sprawia wrażenie tego młodszego w duecie, podczas gdy dekadę później urodzony Roddy brzmi podejrzanie jak… Joe Strummer.

LINK


12. The La’s – There She Goes












Słodkości niechaj stanie się zadość. Najsłynniejszy kawałek The La’s podpada właściwie pod lata 80’te, ale według norm jakie tu sobie przyjąłem to wypisz-wymaluj rzecz zupełnie zgodna z rokiem moich narodzin. Ja w 150% jestem w stanie zrozumieć jak chłopaki byli w stanie pisać tak śliczne utwory jeśli dziewczyny, które były dla nich natchnieniem dało się porównać z tą blondynką z teledysku do „There She Goes”. „There she goes, there goes agaiiiiiiiiiiiin, And I just can’t contaiiiiiiiiin, This feeling that remaiiiiiiiiiins”.

LINK


11. The Chills – Heavenly Pop Hit












Nie wiem jak wielkim optymistą trzeba być żeby zacząć kawałek słowami „Each evening the sun sets in five billion places, Seen by ten billion eyes set in five billion faces”. Podobnie zresztą jak do nazwania swego największego przeboju najbardziej oczywistą, ironicznie szczerą i nieskromną nazwą “Heavenly Pop Hit”. Jakby nie było jestem w stanie twórcy tej kompozycji, Martinowi Philippsowi z The Chills przybyć mocną piątkę za rozsiewanie beztroskiego nastroju wśród dociekliwych słuchaczy, którzy zważywszy na brak popularności kapeli mogą być dziś niestety wyłączną publiką tego niebiańskiego numeru.

LINK


10. The House Of Love – Shine On












Przemyćmy klimat Echo And The Bunnymen w piosence śpiewanej przez kolesia o twarzy nieco mniej zmelinowanego Marka E.Smitha. Nie uszczknijmy ani kropli emocjonalnego, brytyjskiego czucia poprzedniej dekady przy jednoczesnym wstąpieniu w rzeczywistość lat 199.. Ucieszmy się czasami, w których większość hitów znanych także zwykłym pożeraczom bułek tworzy się za pomocą gitar i klawiszy. „In a garden in the house of love, sitting lonely on a plastic chair…” Posłuchajmy The House Of Love, tak po prostu.

LINK


9. Superchunk – Slack Motherfucker












Mac McCoughan i ekipa na samym początku muzycznej drogi. Hymn wszystkich, którym pracodawca kiedykolwiek zalazł za skórę.

LINK


8. Angelo Badalamenti – Laura Palmer’s Theme












Dwa mocne motywy niczym noc i dzień uzupełniające się w twinpeaksowym temacie Laury Palmer. Najpierw ta grobowa, posępna część, przy której nie trudno wyobrazić sobie własny pogrzeb. Następnie klawisze fortepianu powoli acz skutecznie prowadzące do wzruszającej melodii z cyklu „najgorsze już za nami”. Nie łudźmy się jednak zbyt długo, po dniu zawsze nadchodzi NOC, a sowy… Wiadomo.

LINK


7. Nick Cave And The Bad Seeds – The Weeping Song












Arcydzieło rozpisane na głosy Nicka Cave’a i Blixy Bargelda. Moc i głębia, lament i refleksja. Bezdyskujnie nie jest to dla mnie rzecz do mierzenia się.

LINK


6. The Field Mice - So Said Kay












Da się odnieść wrażenie, że Wratten i Hiscock byli wyjątkowo uparci w tym, by swoje niewinne indie-popowe pieśni o trudach młodzieńczej miłości wciąż powielać. Jedynym słusznym argumentem za usprawiedliwieniem takiego działania może być wyłącznie skuteczność i kreatywność, a tych w żadnym wypadku nie brakowało. Końcówkę „So Said Kay” (nawiązującego do lesbijskiego filmu „Desert Hearts”), w której następuje kumulacja dobrych pomysłów należałoby wliczyć do najlepszych momentów The Field Mice. Skrzypce, pogłosy, gitara i typowa liryczna melancholia Bobby’ego zlewają się razem w wyjątkowo nastrojową jesienną pocztówkę z roku 1990.


5. They Might Be Giants – Birdhouse In Your Soul











Piosenka dowodząca, iż w 1990 roku obok smętnego jak p***a grunge’u, shoegaze’u czy punk rocka powstawały również w gitarowej muzyce rzeczy pogodne i humorystyczne.  „Little Birdhouse In Your Soul” to kompozycyjny popis dwójki sympatycznych nerdów z Massachusetts. W utworze opowiadanym z perspektywy nocnego światełka w kształcie niebieskiego kanarka pozorna głupkowatość okazuje się jedynie sprytnym kamuflażem dla niepoważnego, każącego traktować się z przymrużeniem oka, a jednak piekielnie celnego i skrupulatnie przygotowanego pop-rocka. Mamy tu Johna Linnela niczym Brian Wilson artykułującego who watches ooooveeer youu. Harmonie i kanony wokalne z Johnem Flansburghiem. Powtarzane na zmianę kilkukrotnie fragmenty rozpoczynające się od I’m your only friend... i Not to put too fine point on it… . Rogi i klawisze oraz końską dawkę typowego dla nich, inteligentnego dowcipu (latarnia morska jako „prymitywny przodek” plus nawiązanie do Jazona i Argonautów). Jeśli są kawałki leczące choroby, ten najpewniej do nich należy.  


4. The Trash Can Sinatras – Obscurity Knocks











Jeden z ostatnich wpisów na liście najdoskonalszych piosenek jangle popowych. W latach 90. prawdopodobnie rzecz na tym polu już bezkonkurencyjna. Zwycięstwem Francisa Readera i spółki nie było tu wyłącznie napisanie fantastycznych melodii, ekstatyczne wyśpiewanie ich i zagranie, ale też majstersztykowskie wyrażenie za pomocą tekstu pewnego osobliwego stanu. Though I ought to be learning I feel like a veteran, of "oh I like your poetry but I hate your poems”. Calendars crumble I'm knee deep in numbers, turned 21, I've twist, I'm bust and wrong again. Bolączki młodego człowieka, który przekraczając “pierwszą kwartę życia” obawia się, że mijające lata nie przyniosły spełnienia oczekiwań. Przemyśleń weterana porażek i samotności, kontemplatora straconych dni, za którymi kryje się niewiele albo nic. Słodycz i gorycz. Pełnoprawna czterominutowa uczta.      


3. Pixies – The Happening












Strefa 51, przybysze z innej planety i Bill Goodman przeprowadzający z nimi wywiad. Frank Black jako charyzmatyczny narrator tej dziwacznej historyjki. Za sprawą jego wokalnych poczynań - jakże wciągającej, bo nie trzeba nawet wiedzieć co dzieje się w tekście żeby odpływać przy trzech fazach z jakich składa się piosenka. W pierwszej krzyczy do nas Frank klasyczny, rockowy. Drugą prowadzi rozkoszny falset: beneath the skyyyyyyyyyyyyy, który mógłby trwać w nieskończoność. Na koniec Black Francis obojętny i spokojny, niemal bezpłciowym tonem rozciągający kilkanaście kolejnych linijek w rejony nieumyślnej doskonałości. 


2. Sonic Youth – Mote










Kiedy sugestywna poezja genialnych tekstów ubrana zostaje w gitarową, zapierającą dech w piersiach jazdę, na prawidłowe nazwanie rezultatu może zabraknąć właściwych słów. Gdy moc oddziaływania liryków i muzyki połączymy jeszcze z oszałamiającym efektem wizualnym, to nie ma zmiłuj. „Mote” jest jednym z tych kawałków rockowej sztuki, który ścina ci białko, przyspiesza krążenie krwi i wprawia w stan osłupienia. No a wtedy: you feel the spiral turning for you alone, and you feel so heavy that you just can't stop it. Właśnie tak się czujesz.


1. Ride – In A Different Place











Przy całym moim umiłowaniu do amerykańskiej muzyki, w tym podsumowaniu górę biorą jednak Anglicy. Prym wiodły obecne zwłaszcza na Wyspach gatunki takie jak baggy/madchester, shoegaze, dream-pop czy neo-psychodelia. „In A Different Place” to poza tym osobny fenomen, ballady z umownego katalogu moich najważniejszych. Bębny, natchniona melodia, akcent w wokalu i doznaniowo przeciągane ostatnie słowa w linijkach zwrotek. Odpływamy poza czas, poza przestrzeń, nikt nie może nas teraz dotknąć, jesteśmy w innym miejscu. Tu wkrada się stan totalnej nieważkości i zamkniętych oczu słuchacza, a przecież jest jeszcze ta gitara uderzająca przy and we’re smiiiiiiiling, when we’re sleeeeping.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz