sobota, 28 lipca 2012

1991 w piosenkach (część II)

27. Half Man Half Biscuit - Outbreak Of Vitas Gerulaitis












Bohaterem utworu nowojorski tenisista litewskiego pochodzenia. Muzycznie najwyższe stany przebojowości w stylu The Fall czy Josef K. Typowo angielski „robotniczy” akcent i inteligentne, pełne odniesień liryki wymawiane w manierze lekko zachwianego, raźnego śpiewaka. Znajdzie się tu miejsce dla bohatera ze Scooby Doo (Why it’s Mr. Kowalski?, It was you all along…), tenisistki Virgini Wade (Who’s afraid of Virginia Wade? ) albumu Emerson Lake And Palmer (Always calm with a gentle breeze, Tarkus in black vinyl please…), a nawet pewnego szpitala psychiatrycznego (When your Mum’s in Rampton, bouncing off the walls…). Słysząc z kolei w jakim tonie Blackwell mówi nam You’d better move away, tomorrow or today… nie sposób nie skojarzyć sobie tego czegoś co jeszcze kilka lat temu tak lubiliśmy u The Libertines.

LINK


26. Disco Inferno – Fallen Down The Wire












W latach 70. post-punk powstał, w 80. był gęsto obecny, a w zerowych nowego tysiąclecia przeżywał już swój revival. Lekką zagadką jest co się tak właściwie z nim działo w latach 90.? Rate Your Music wskazuje na Swans, Nicka Cave’a i całą serię wykonawców związanych na przykład ze sceną rocka gotyckiego. Jeśli chodzi o Disco Inferno to większy nacisk kładzie się zaś na ich późniejsze dokonania („D. I Go Pop” beatyfikowane w niektórych środowiskach). Tymczasem to na EP’ce z 1991 roku zatytułowanej „Science” pojawia się to post-punkowe cudo, misternie skonstruowane wokół hipnotyzująco-przejmującego motywu jakim nie pogardziłby sam Janek Curtis. Jeden tylko, ale już sam w sobie znakomity i później już tylko przez cztery i pół minuty intensyfikowany tuż obok mantrycznie rzucającego słowami wokalu. Gdyby tylko powstał wówczas cały, długogrający album w takiej stylistyce, byłaby to zapewne najlepsza w swoim rodzaju rzecz dekady.

LINK


25. Velvet Crush – Drive Me Down (Softly)












Czym byłaby popowa muzyka bez wszystkich tych wspaniałych one-hit wonders? Mowa zarówno o radiowych, ultra-komercyjnych hiciorach jak i tych, którymi jarają się wyłącznie internetowi „kopacze”. „Drive Me Down (Softly)” jest wręcz podręcznikowym przykładem odszukanej gdzieś w odmętach historii i katalogów Creation Records kilkuminutowej perełki (ich inne single już tak fajnie nie brzmią). Trzech nerdowato wyglądających kolesi z Rhode Island intensywnie męczących słodko-rzężącą linię melodyczną, śpiewających do tego niewyraźnie przeuroczą kwestię wokalną. Jakże to smakuje pierwszego dnia wakacji ten tylko się dowie kto posłucha!

LINK


24. Levellers – One Way












Dwa lata po debiutanckim “A Weapon Called The World” (skąd pochodzi zawarte w moim poprzednim podsumowaniu “Carry Me”) Levellersi z Brighton wreszcie zadebiutowali na brytyjskich chartsach. Wciąż naładowane folk-rockową pasją „One Way” zapowiadające album „Levelling The Land” przebiło się do miejsca #51, ale za to sama płyta dotarła do całkiem wysokiego #14. W tym kawałku ogniskowo-harcerskie klimaty znane z poprzednika pokrywają się już z typową, wczesno 90’sową produkcją kojarzącą się choćby z nagraniami shoegaze’owymi*. Co nie znaczy wcale, że Mark Chadwick i reszta porzucili swe harmonijki, zrzucili łachmany i wzięli się za szukanie nowych wyzwań. Na podstawie „One Way” spokojnie stwierdzam, że na wysokości 1991 Levellers to cały czas zespół mocarny w kategorii antemicznych, porywających do tańca, różańca i flaszki folkowych pieśni.

*patrz miejsce 13

LINK


23. Daniel Johnston – Honey I Sure Miss You












Byli kiedyś Beatlesi, Stonesi, Pink Floyd, The Clash czy tam T. Rex. Wszyscy klasyczni, najlepsi i nie do pobicia. Nie wiem jednak czy był kiedykolwiek ktoś kto dorównałby Johnstonowi w pisaniu obezwładniających ballad-rozklejaczy. Niby pościelówy niejeden pisał, ale lo-fi'owa autentyczność i niepodrabialna wrażliwość piosenek takich jak „Some Things Last A Long Time” czy „Honey I Sure Miss You” stawiają tego artystę w zupełnie oddzielnej kategorii. Takiej, której nikt nie przebije, bo z uwagi na niepowtarzalność nawet nigdy nie będzie miał do niej startu.

LINK


22. Spiritualized – Feel So Sad (Rhapsodies)












Pomiędzy modlitwą, a odlotem, niebem, a kosmosem… Czerwiec 1991 i ta EP’ka Spiritualized. Wstęp w postaci „Glides And Chimes” oraz 13-minutowe, wspaniałe „Rhapsodies”, które z powodzeniem stać by się mogło zarówno ścieżką dźwiękową do projekcji astralnej jak i nieco oryginalniejszą pieśnią kościelną… Pierce osiągnął tu poziom uduchowienia i magicznej monumentalności na jaki Mercury Rev wspiąć mieli się dopiero za siedem lat.

LINK


21. Mudhoney – Let It Slide












Nie znam się na grunge’u, nie jest to mój ulubiony gatunek. Trudno jednak wyobrazić sobie podsumowanie obejmujące fragment początku lat 90. bez choćby skromnych akcentów tego stylu. U mnie jest to Mudhoney oraz pozycja piąta. Co może mi się zatem podobać w „Let It Slide”? Kto ten numer słyszał i zna już trochę mój gust, powinien się domyślić. Zawarta w numerze dawka brudnej energii, szybkości, luzu przywodząca na myśl nic innego jak ukochany punk rock. Mudhoney są tu w zdecydowanie bardziej jak młode, buzujące testosteronem Sonic Youth niż ktokolwiek z paczki Soundgarden-Pearl Jam-Alice In Chains. Serwujący swoje muzyczne trzy grosze bez ociężałości z jaką może kojarzyć się grunge, ale w żaden sposób nie tracący na mocy wzorcowego gitarowego wykopu.

LINK


20. Lydia Lunch And Rowland. S Howard – Burning Skulls












Tak jak i ci powyżej, kolejna znajoma Thurstona i Kim. Lydia Lunch szerzej rozpoznawalna jest zapewne z uwagi na wokalny udział w „Death Valley ‘69”, ale osoby, które orientują się odrobinę lepiej, prędko powinny skojarzyć również termin taki jak no wave, a co za tym idzie nowojorską scenę muzyczną końca lat 70. Postać to zresztą na tyle barwna i zaangażowana, że pisać trzeba by artykuł. A mi tu chodzi właściwie o jeden kawałek. Rozpoczynające album nagrany z świętej pamięci Rowlandem. S Howardem, „Burning Skulls”. Rzecz szorstka, mroczna, anty-popowa, ładnie wpisująca się w mentalność rockowego grania circa 1991. Moje podsumowanie poprzedniego rocznika miało swoje Alice Donut, tutaj wielkomiejską, nocną klimatyczność z powodzeniem podtrzymuje Lydia.

LINK


19. That Uncertain Feeling – Sunriser












Debiutancki singiel madchesterowo-shoegaze’owej załogi. O tym, że „Sunriser” został kiedyś wybrany przez NME na singiel tygodnia w sławetnym roku 1991 nie pamiętają już pewnie nawet sami jej członkowie. Tym bardziej pojęcia nie mogą mieć, że 21 lat później ten sam kawałek, uderzający gitarową szczerością i emocjonalnym przejęciem w brit-rockowym wydaniu, odkopany przez mieszkańca gminy Cegłów, rozbrzmiewa w słuchawkach, sprawia mu nie lada przyjemność i ląduje na jednej z pozycji prywatnego podsumowania.

LINK


18. Pixies – Alec Eiffel












Ani to najlepszy singiel zespołu ani pochodzący z najlepszej płyty, ale sam fakt, że mówimy o Pixies wystarczy aby zorientować się, iż brana na warsztat piosenka będzie w najgorszym wypadku dobra. W „Alec Eiffel” wyraża się cała ta ich lekkość wydawania na świat bezpretensjonalnych kawałków. Jakaś melodia, wybijanie rytmu, podśpiewywanie, solówka. Tak o, między drugim, a trzecim piwem jakby im nawet przez myśl nie przyszło, że robią coś w szerszym kontekście istotnego. Kto wie czy nie w tym właśnie cała filozofia.

LINK


17. Sebadoh – Gimme Indie Rock












Manifest i retrospekcja sceny według Lou Barlowa. Zarówno za sprawą brzmieniowego jak i tekstowego, obezwładniającego przekazu. Taking inspiration from Husker Du, It's a new generation, Of electric white boy blues…, Getting loose with the Pussy Galore, Cracking jokes like a Thurston Moore, Peddle hopping like a Dinosaur, J... . Jeszcze jedno potwierdzenie tezy głoszącej, iż tak jak wszechświat powstał z chaosu, tak wszystkie nowożytne gitarowe gatunki mają swoje źródła w punku.

LINK


16. Shudder To Think – Red House












Otarli się swego czasu o waszyngtoński post-hardcore, byli przez chwilę klasycznymi reprezentantami barw 90’sowego indie rocka, aż w końcu skończyli jako jedna z nielicznych kapel rodem z Dischord pod banderą dużej wytwórni. Płyta „Funeral At The Movies” podchodzi pod okres z piosenkami w stylistyce bliskiej Pixies czy Sebadoh. Znajdujący się na niej „Red House” to kawałek w jakim próżno szukać fajerwerków czy dawania po garach. Śpiewane cienkim głosem Craiga Wedrena zwrotki prowadzą do niezłego aczkolwiek całkiem spokojnego refrenu i świetnych, chyba najlepszych w tym wszystkim whoa oh chórków. I czemu to właściwie takie dobre? Czemu takie fajne?

LINK


15. Moose – Suzanne/Speak To Me












Znaczek MTV w prawym górnym rogu klipu do „Suzanne” oznacza, iż od dwóch dekad w telewizjach muzycznych zmieniło się doprawdy niewiele. Dwadzieścia lat temu puszczano Moose, dzisiaj wielką popularnością cieszy się niejakie Muse. Wiem, że żart słaby, w przeciwieństwie jednak do wyżej wymienionego singla. Uwodzącego przebojowością, ale w sposób na tyle specyficzny, że dziś o potencjale komercyjnym nie byłoby mowy. Dziewczyna o smutnym spojrzeniu, post-punkowy nerw, shoegaze’owa tajemnica. Błyszczała zresztą cała EP’ka i wspomnieć wypada jeszcze choćby o cudownym „Speak To Me” gdzie po 1:43 milknie wokal, a zaczyna się czysta magia.

LINK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz